Przepis na szybki reset

Początek 2019 roku nie był dla mnie szczególnie łaskawy… w sumie, bardzo łagodnie to ujęłam! Zaczęło się niewinnym kaszelkiem u Jagody na dzień przed Wigilią. A później to już była równia pochyła… zapalenie górnych dróg oddechowych i antybiotyk, co po 12 dniach nie wychodzenia z domu obrodziło zapaleniem oskrzeli (!!!), a u Oliwki 39 °C temperaturą w nocy i takim samym zapaleniem górnych dróg oddechowych (!!!). To mniej więcej oznaczało siedzenie w domu przez minimum kolejne 10 dni. Później jeszcze jeden tydzień kwarantanny po antybiotykach i kolejny, bez przedszkola, bo tam szalała grypa. W totalu: 2 miesiące z dwójką małych, chorych dzieci w domu.

Ja oczywiście wiem, że nasze matki miały gorzej bo nie miały pampersów, komórki i zaangażowanego męża przy boku nie wspominając o naszych babciach, które rodziły w burakach ale dla mnie ten dwumiesięczny maraton z syropkami, kupkami, zupkami, inhalacjami i ciągłym „Mamooo….” to było stanowczo za dużo. I kiedy pewnego dnia zamknęłam się w łazience, na 10 minut, żeby się wypłakać w ręcznik stwierdziłam, że zwyczajnie muszę wyjechać! Na kilka dni, w sumie to chyba nawet dwa by mi wystarczyły. Tak żeby nie musieć prać, sprzątać, gotować. Nie widzieć inhalatora, LEGO i chusteczek nawilżonych.  Nie słyszeć „jadą jadą misie tralaa lalala” albo „patrol nasz radę da, biegnie już z pomocą”. I przestać mieć wyrzuty sumienia, że warczę na męża o to, że kupił dwa kilogramy ziemniaków zamiast jednego. Zwyczajnie… zdiagnozowałam bardzo silą potrzebę zatęsknienia za moimi domownikami 😉

Zadzwoniłam do jednej z moich najbliższych przyjaciółek (która kiedyś była moją szefową!) z prośbą o wsparcie w trudach dnia codziennego z zaznaczeniem, że nie jest PMS tylko przewlekły stan pod tytułem „mam dosyć, chcę uciec”. A, że moja przyjaciółka jest matką, która wychowała dwóch fajnych, już dorosłych,  facetów zrozumiała od razu co się dzieje. Dlatego też, bez mrugnięcia okiem przystała na mój pomysł wyjazdu do Zakopanego. Pozostała jeszcze rozmowa z mężem, który, w założeniu, miał wziąć trzy dni urlopu i zostać z dziewczynami. Po małych pertraktacjach 😉 przystał na mój plan i nagle poczułam, że nabrałam wiatru w żagle 😉 Nie będę ukrywać, że widziałam kilka zdziwionych min po tym jak oznajmiłam, że wyjeżdżam na szybki reset a mąż zostaje z dziećmi ale nie miałam nawet cienia wątpliwości, że poradzi sobie tak dobrze jak ja, gdy jemu zdarzają się wyjazdy. Wspominałam o tym na blogu już nie raz ale napiszę ponownie… mój mąż jest nie tylko moim mężem ale tatą swoim córek, tak samo zaangażowanym w ich życie jak ja. Doskonale wie jak wygląda proces kąpania począwszy od rozebrania, przez szorowanie, wycieranie, balsamowanie, na włożeniu pidżamki skończywszy. Zna aktualny repertuar bajek, które są najwyżej notowane na tygodniowej liście top kreskówek. Absolutnie perfekcyjne opanował sztukę zakładania, swoim córkom (oczywiście), zarówno rajstopek cienki jak i grubych. W nocy o północny jest wstanie wymienić wszystkie imiona pluszaków Jagody. A co najważniejsze… tylko on potrafi wymyślać zabawy na granicy kalectwa, które rozbawiają dziewczynki do łez (np. ślizgawka z dmuchanego materaca czy skoki z kanapy na fotele). W międzyczasie zapowiedzieli się również z wizytą jego rodzice ale muszę przyznać szczerze, że nie zależenie kto miałby przyjechać do niego z pomocą to on tak naprawdę jej nie potrzebował bo jest po prostu świetnym tatą. Mi pozostało tylko zrobić zapas jedzenia na te cztery dni i pokazać Mariuszowi gdzie dziewczynki mają ubrania na wypadek ataku zimy stulecia lub niespodziewanej odwilży.

Wiem, że rozpisałam się trochę ale naprawdę nie mogłam wybrać lepszego ojca dla swoich dzieci i jestem bardzo dumna, że to mój mąż. I chociaż małżeńsko cały czas się docieramy (po mimo 11 lat bycia razem 😉 ) to nie zamieniłabym go na nikogo innego. Uwierzcie albo nie ale napisał do mnie raz sms ze zdjęciami jak jest z Jagódką na przedstawieniu w teatrze dla dzieci 🙂 Ja dzwoniłam i rano i wieczorem, żeby  powiedzieć dzień dobry i dobranoc. Oczywiście w międzyczasie Jagoda dostała temperatury co oznaczało grypę, która przechodzi teraz ale z tym też mąż poradził sobie koncertowo.

A jeśli chodzi o sam pobyt w polskich górach, które uwielbiam, to cóż… było bosko. Faktycznie udało mi się absolutnie zresetować. Nasza wyprawa obfitowała w sporo zwrotów akcji. Zaczynając o stłuczki, którą nam się przytrafiła zaraz po odebraniu mnie z pociągu, poprzez dość nieprzyjemnego właściciela pensjonatu gdzie się zatrzymałyśmy (Willa Chwilówka… warunki ok ale właściciel już niekoniecznie, także nie polecam!), następnie halnym, który uniemożliwił nam wjazd na Kasprowy i tak owiał moją przyjaciółkę, że ostatniego dnia trafiłyśmy na pogotowie w Zakopanem bo dostała zapalenia korzonków (swoją drogą lekarz, nie badając jej w ogóle zalecił końską dawkę ketonalu i odesłał do domu, niewzruszony faktem, że następnego dnia miała do przejechania 400 km w samochodzie!). A na zakończenie drogę od Zakopanego do Krakowa (około 100km) pokonałyśmy w 4,5h ze względu na zamieć śnieżną, która spowolniła ruch na trasie (tiry ślizgały się pod oblodzone górki, przez co zrobił się 40 km korek!!!)

Ale mimo to moja przyjaciółka była kompanem absolutnie idealnym zarówno podczas tych kryzysowych sytuacji jak i w spacerze po Gubałówce czy pluskaniu się na termach. I po mimo, że każda z nas jest  inna, ma inne doświadczenia życiowe, robi zupełnie inne rzeczy na codzień to przez cztery dni gadałyśmy cały czas i na okrągło i sumie to myślę, że jeszcze przez kolejne dwa dałybyśmy radę 🙂 Te cztery dni spędzone z nią dały mi zapas sił na kolejne zmagania z prozą życia i naładowały mnie energią do działania… co po długości tego posta widać 🙂 🙂 🙂

Także jeśli interesuje Was przepis na szybki rest to potrzebujecie:

  1. jednego dobrego męża
  2. jednej dobrej przyjaciółki

Reszta ułoży się sama, musicie tylko na to pozwolić 😉

 

A teraz trochę „pocztówek z wakacji” 🙂

Ponieważ mój mąż ma swoje wady… nie gotuje 😉 Zrobiłam zapasik jedzeniowy i rozpisałam, na naszych (z)ręcznych tablicach, co którego dnia serwować. Nie zabrakło też wskazówek doktor Kini odnośni podawania syropków 😉 Przepraszam za bałagan w kuchni ale nie jest perfekcyjną panią domu (raczej bliżej mi do tej chujow… 😉 )

 

Ponieważ podczas mojej nieobecności,  zapowiedzieli się teściowie więc przygotowałam tartę żeby mieli coś słodkiego do kawki. Oliwka przystąpiła do konsumpcji jak tylko ją zobaczyła 🙂

 

Z Gdyni do Krakowa przyjechałam Pendolino. Miałam wykupiony wagon ciszy… absolutnie rewelacyjna sprawa. Wszyscy w ciszy i skupieniu delektują się swoimi zajętościami 🙂 Ja miałam szydełko i „Władzę absolutną” 🙂

 

 

Ten moment gdy pierwszy raz, w oddali, widzisz Tatry… uwielbiam 🙂

 

 

Później to zostały już same przyjemności… przeplatane niespodziewanymi zwrotami akcji 🙂

Widoki z Gubałówki

No i on… Śpiący Rycerz

 

 

Moja przyjaciółka jest osobą typu off insta i off facebook. Ale jest bardzo on life 🙂 I to jest właśnie ten ułamek sekundy gdy udaje Ci się zrobić zdjęcie gdy ona się nie rusza 😉

 

Uwielbiam górskie potoki… jest w nich coś magicznego… takiego, nienaruszonego cywilizacją 🙂

I nie byłabym sobą… gdybym się w nim nie skąpała 😉

 

 

Kto by nie chciał takiego, czekoladowego (!!!!) tasaka 🙂 Mój mąż dostał śrubę i klucz francuski 🙂

 

 

Było sporo herbatki z prądem 🙂

i pyszności w Góralskich Pralinach!

 

 

Zwiedziłyśmy nowe termy w Chochołowie… absolutnie rewelacyjne. Dodatkowo z restauracją z pysznym menu 🙂 Tutaj pierogi ze szpinakiem w sosie kurkowym… obłędne 🙂

 

 

Żeby nie było… nie samym góralskim jedzeniem człowiek życie 🙂 Wiem, że zdjęcie nieszczególnie twarzowe ale cóż… jaka modelka takie zdjęcie 😉 Poza tym uwielbiam sushi i byłam mega głodna 🙂

 

 

A na koniec wizyta w gabinecie …

 

 

i śnieżna zamieć w dniu wyjazdu 🙂

 

A kolejny wyjazd na pewno będzie, tylko jeszcze nie wiem kiedy… bo póki co energii mam zatankowane pod sam korek 🙂

 

P.S. Wielkie dzięki dla Mariusza (mojego męża) i Agnieszki (mojej przyjaciółki)… bez Was to nie miałoby sensu 🙂